Zacznę od czegoś, co zwróciło moją uwagę już na samym
początku. Toalety. Wszyscy wiemy, z czego w tym temacie słynie Azja – meganowoczesne,
magiczne wręcz sedesy, nieskazitelna czystość, mnóstwo przycisków z funkcjami
typu zamykanie klapy, podnoszenie klapy, spuszczanie wody, ogrzewanie deski i
takie tam bajery. I tak, tu w Tajwanie autentycznie mamy takie toalety~ z tym,
że w siedzibach rządu, department store
i domach bogatszych ludzi. Pozostałe wyglądają najczęściej tak:
Czyli, krótko mówiąc, DZIURA. Z nimi mam styczność w liceum,
szkole językowej i praktycznie wszystkich toaletach publicznych. No ale
powiedzmy, że masz ochotę usiąść na sedesie. Ekhem, sedesie?! A co ty, u siebie
w domu jesteś?! Żadna szkoła, żaden uniwersytet nie będzie marnował pieniędzy
na takie luksusy.
O, a skoro jesteśmy już przy tych
łazienkowych sprawach. Moi hości po trzech miesiącach goszczenia mnie dalej nie
mogą pojąć, jak można myć się rano. Mam tu na myśli prysznic. Od kiedy tylko
pamiętam moi polscy rodzice zawsze przypominali mi, żebym łaziła w kapciach, bo
„będę mieć brudne stopy” albo „przeziębię się”. Chińczycy chodzą na bosaka.
Znaczy się teoretycznie mogłabym łazić w kapciach, ale Hunterowie na wstępie
powiedzieli mi, że „to odrobinę dziwne i raczej się tego tutaj nie robi”. Ale,
jak od każdej reguły, od tej również istnieje wyjątek: klapki do WC. Czy to
zwyczajnie chcę skorzystać z toalety, czy wziąć prysznic, czy coś uprać: zawsze
to samo. „Znowu zapomniałaś założyć klapek!”. A co to ja, na basenie jestem? No
i czegoś tu nie kumam, po domu mam łazić boso, a w łazience już nie?
ALEOSOCHOZI.
Wspomniałam o rodzince. Z nimi to ostatnio mam naprawdę
ciężko. Tu już nawet nie chodzi o to, że są czasem zbyt surowi i diablo
wymagający. Powiedzmy, że bardzo się staram spełniać wszystkie ich oczekiwania,
chociaż mają tendencję do niemówienia rzeczy wprost (zamiast „Nie jedz tyle
słodyczy” powiedzą raczej „W Tajwanie uważamy, że dorastające dzieci nie
powinny jeść zbyt dużo słodyczy”) i szukania problemów tam, gdzie ich nie ma. Po
prostu najlepsze nawet chęci są na nic, jeśli w grę wchodzą różnice kulturowe. Dajmy
na przykład takie wracanie ze szkoły do domu. Pierwszego dnia po przyjeździe
uzgodniłam z Hunterami, że mogę przebywać, gdzie mi się żywnie podoba do
dziewiątej wieczorem; mając to na uwadze, pewnego dnia zawitałam z powrotem
koło osiemnastej. I nie zgadniecie co. Awantura. Że nie mówię, gdzie idę, że
powinnam zadzwonić, poinformować, powiedzieć, kiedy wrócę. No dobra, może
faktycznie nawaliłam~ Przy drugim podejściu stwierdzam, że coś autentycznie jest
nie tak. Jeszcze przed wyjściem z apartment
daję znać hostom, że idę ze znajomymi do department
store na poszukiwania tanich (tańszych niż w Polsce) laptopów i będę na
siódmą. Oni, że dobrze, wszystko fajnie, że mam się świetnie bawić. Tym razem
nie odwalam niespodzianki i wracam zgodnie z umową~ AWANTURA. Spóźniam się
piętnaście minut, co oznacza, że ich okłamuję (bo przecież miałam być na
dziewiętnastą, a jest dziewiętnasta piętnaście), że ich NIE SZANUJĘ, jako że
nie dotrzymuję danego słowa i w ogóle co to ma być z mojej strony za
zachowanie~ Przypominam, że poszło o kwadrans. Nie ogarniam czasem tych ludzi,
rlly. Chociaż z drugiej strony wiem, że starają się, jak mogą, żeby moja wymiana
była naprawdę udana. Każdego wieczoru siadają ze mną i pomagają w odrabianiu
lekcji, Reina zapisuje mi też w zeszycie nowe słówka, z których mnie po kilku
dniach przepytuje. I w ogóle mam wrażenie, że chcą, żebym tu wszystko
zobaczyła, jakiś czas temu zabrali mnie do Zoo.
Ostatnia rzecz, którą chcę powiedzieć na temat pierwszej
host rodziny. Mój chiński mocno się rozwinął. Nie rozumiem, co prawda,
wszystkiego, co gadają w telewizji i radiu, ale jestem w stanie zatrzymać na
ulicy przypadkowego przechodnia i zapytać o drogę do night market. Potrafię pójść do sklepu Samsunga i doładować kartę
telefoniczną. Potrafię w końcu kupić bilety do kina. Potrafię powiedzieć
znajomym z liceum, że nie przyjdę na ich zajęcia, bo wybieram się do
biblioteki. Może to nic wielkiego, ale ważne, że staram się używać języka.
UŻYWAĆ, nie tylko siedzieć w podręczniku, wkuwając coraz to bardziej
skomplikowane struktury gramatyczne. A trochę ich się ostatnio pojawiło, bo nie
tak całkiem dawno temu mieliśmy egzamin poziomujący i z grupy najgorszej, A1,
dostałam się do najlepszej – A4. O ile w A1 nie robiłam nic i spokojnie
wyciągałam zawsze ponad dziewięćdziesiąt procent, o tyle w A4 mam wrażenie, że
im więcej się uczę, tym mniej rozumiem~ Ech, ciężkie życie polskiego łajgłożena.
No ale cóż mogę powiedzieć, mimo wszystko brnę dalej w to
bagno i staram się jakoś ogarnąć ten nieszczęsny chiński, co by faktycznie móc
nim mówić pod koniec wymiany. Mam czasem takie marzenie wrócić do apartment i usłyszeć „O! Dzisiaj znowu
sto procent, gratulacje!”. Zadowolona ze swoich wyników raz pobiegłam do
Hunterów i podsunęłam im pod nos świstek z pochwałą od nauczyciela; to było
jeszcze zanim dostałam się do A4. I co usłyszałam? „Nie myśl sobie, że jesteś
wyjątkowa, my wiemy, że dwójka innych wymieńców też dostała sto procent. Nie
jesteś najlepsza. Właściwie to jesteś dość słaba, bo nie rozumiesz często, co
do ciebie mówimy.”. No motywujące to nie jest. Starasz się, a oni ciągle mówią,
że źle~ Zrozpaczona skonsultowałam to z Ericą, moją nową counselor. Powiedziała, żebym się przyzwyczaiła i nie brała ich
słów do serca, bo tak właśnie zachowują się przeciętni chińscy rodzice – widzą,
że dziecko ciężko pracuje, więc, żeby jeszcze bardziej je zmotywować do nauki,
mieszają je z błotem, wytykając każdy błąd. Działa to na tej zasadzie:
Dziecko: Mamo, tato, napisałem test na dziewięćdziesiąt pięć
procent!
Rodzice: Co takiego? Jakim cudem straciłeś pięć procent?!
Mówiłeś, że dokładnie się przygotowałeś!
Dziecko: Wiem, przepraszam~ Następnym razem bardziej się
postaram, obiecuję.
Korzystam z rady Erici. Robię swoje, nie przejmując się
Hunterami. Chociaż przed nimi samymi oczywiście pochylam pokornie głowę i
mówię, że tak, że mają rację, że muszę się więcej uczyć. I dobrze nam się w ten
sposób żyje, oni są zadowoleni i ja jestem zadowolona.
Kolejna sprawa – jedzenie. No Tajwan to po prostu food paradise. Spróbowałam do tej pory z
piętnaście gatunków owoców, które ponoć występują jedynie na terenie wyspy. Niestety,
znam tylko ich chińskie nazwy, bo nikt nigdy nie jest w stanie podać mi wersji
angielskiej. Na przykład takie shizi.
Wygląda trochę jak pomidor, jednak jest niewiarygodnie w smaku. Delikatnie
słodkie, ale niezwykle wyraziste (wiem, bez sensu~). Mogłabym jeść kilogramami.
I huolongguo, w środku jest białe i
ma mnóstwo drobnych, czarnych pestek (chociaż to chyba mamy też do Europy jakoś
importowane). Sprzedają w Seven Eleven w pojemnikach razem z mango (a może to
nie mango?) po 38 dolców (czyli koło 3,80zł). Co do słodyczy. Ostatnio
pokochałam tang hulu, czyli kawałki truskawek
lub pomidorów (pomidory w Tajwanie uważane są za owoce) nabite na szaszłykowy
patyczek i pokryte tą warstwą słodkawej, chrupkiej polewy a'la landrynka. Miód
malina, chociaż zdziersko drogie, ostatnio podczas wizyty w Shilin Night Market na jeden „szaszłyk”
wydałam 50 dolarów (5zł). Kolejne cudo: qingwa
xia dan. Ta nazwa akurat jest dla mnie zrozumiała, qingwa oznacza żabę, dan
to jajko, a xia w tym przypadku można
chyba przetłumaczyć jako „znosić” (żaba znosząca jajka, hehe). Ogólnie jest to
deser wyglądający jak skrzek, ale nic nie jest w stanie odstraszyć dzielnej Polki
– coś niewyobrażalnie pysznego. W ogóle trochę smuci mnie fakt, że po powrocie
do Polski nie będę już więcej mogła kupić ani pocky, ani bubble milk tea,
ani papaya milk, ani tang hulu, ani qingwa xia dan. I wielu, wielu innych smakołyków.
Bo tak w ogóle to, jak Tajwańczycy spożywają posiłki, jest
odrażające. Ja nie wyobrażam sobie wypluwać cząstki jedzenia na swój talerz, a
tutaj to norma. Ponoć pochodzi to z Japonii. W sumie Naoki też nie jada w jakiś
szczególnie miły dla oka sposób~ Ja się tam nie znam. W Tajwanie spożywa się
trzy posiłki dziennie (ale jam Europejka, to jem więcej): śniadanie, lunch
(zawsze pomiędzy dwunastą a trzynastą) i kolację, przy czym dwa ostatnie zawsze
zawierają ryż (wyjątkiem jest np. wspólne wyjście rodzinne do włoskiej
restauracji na pizzę). Czasem mam wrażenie, że tutaj ludzie myślą, że jeśli nie
zje się ryżu, to potem będzie się głodnym~ O, jeszcze jedna ciekawa rzecz.
Odchudzałam się przez jakiś czas i o ile hości dalej wpychali we mnie ryż,
który przecież jest dość kaloryczny, to jednocześnie radzili mi zrezygnować z
owoców. Nie, nie z tych typu banany czy winogrona. Ogólnie z owoców, bo
„zawierają cukier”. Próbowałam wytłumaczyć, że przecież nie utyję od ananasa,
ale według nich owoce to dalej zło wcielone i jeśli chcę schudnąć, to nie ma
siły, muszę przestać je jeść. Pan Japonia twierdzi to samo. Klasowicze z Zhong
Zheng też. GDZIE JA JESTEM, CO Z TYMI AZJATAMI.
A tak przy okazji, raz spisałam sobie na kartce, co zjadłam
przez cały dzień. W sumie to bardzo klasyczny jak na Azję jadłospis:
6:10 Dwa tosty, kawa (śniadanie)
11:30 Osiem pierożków chińskich z porem i sosem sojowym, kartonik
czarnej herbaty (lunch)
12:00 Kartonik mleka sojowego o smaku taro (do wyboru jest
ze dwadzieścia smaków mleka sojowego: papaja, taro, kilka rodzajów milk tea [typu „herbata zielona”, „czarna
herbata” itp.], pszenica, truskawka, kawa, czekolada, jabłko, arbuz,
multiwitamina, pistacja, orzechy ziemne, orzechy nerkowca~ i tak dalej)
13:10 Huolongguo i
mango (znaczy chyba mango)
16:00 Chiński naleśnik z jajkiem (kupione od kobitki z
ulicy; pycha, chociaż wydałam na niego czterdzieści dolców tylko dlatego, bo
zawierał plasterek sera), kartonik zielonej herbaty
18:30 Miska ryżu, tofu, jajko z kukurydzą i sosem sojowym, liście
słodkiego ziemniaka (kolacja)
20:30 Miska słodkiej zupy z lotosu, szklanka mleka sojowego
Ej, a wiedzieliście, że w Chinach nie ma ciasteczek z
wróżbą? Że zostały wynalezione zagranicą i spopularyzowane głównie w Stanach?
Nie? No to teraz już wiecie. Normalnego mleka i produktów pochodzenia mlecznego
też się tutaj raczej nie spożywa (szczerze mówiąc, nie mam pojęcia dlaczego;
domyślam się, że nie ma tu miejsca na wypas krów i wszystko trzeba importować).
To nie Polska, gdzie wchodzisz sobie do delikatesów i wybierasz spośród
trzydziestu gatunków sera. Tutaj sera w przypadkowym sklepiku nie ma W OGÓLE, a
jeśli jest, to życzą sobie za niego kosmiczną kwotę. Karton krowiego mleka
kosztuje zaś równowartość dziesięciu złotych.
Dalej. Jak już wiecie, moi host dziadkowie nie mówią po
angielsku. Co tam angielski, nie mówią nawet po mandaryńsku! W każdym razie są
to ludzie bardzo oddani tradycji. Buddyści. Mają u siebie w apartment mały ołtarzyk. Dla nich to nic
nadzwyczajnego, dla mnie, rzecz jasna, olbrzymia atrakcja : )
Kadzidełka,, które zapala się podczas modlitwy do przodków.
Napis głosi „pin, an, fu, gui”, co oznacza „pokój, bezpieczeństwo,
bogactwo, powodzenie”. Żadnych demonicznych tekstów, o których zawsze gadał mój
ksiądz, jak jeszcze chodziłam do gimnazjum.
Wspomniałam o tym, że dziadkowie nie mówią po mandaryńsku~
To dlatego, że ich językiem ojczystym jest tajwański. Ale to zaledwie
dwa z trzech języków występujących na wyspie. Ostatnim jest Hakka, język, o
którym za wiele, niestety, nie wiem, poza tym, że mimo identycznego zapisu (ach
te krzaczki~) w ogóle nie brzmi jak chiński. I tak jadąc na przykład metrem
(które jest, de facto, zdziersko drogie), na każdym przystanku można usłyszeć
ten bardzo profesjonalny głos młodej pani podającej nazwę przystanku,
zapowiadającej kolejny i przypominającej, po której stronie otwierają się
drzwi~ w czterech językach. Najpierw po mandaryńsku, potem po tajwańsku,
następnie w Hakka i jeszcze na końcu, żeby mieć pewność, iż każdy pasażer
zrozumiał przekaz, po angielsku. Mieszkając w jednym kraju można autentycznie
stać się poliglotą.
I jeszcze taka ciekawostka – tutaj rzeczywiście każdy film
jest z chińskimi napisami. Nawet filmy w tymże języku. Często też napisy
towarzyszą wiadomościom. Moja host rodzina twierdzi, że to po to, aby osoby
niesłyszące nie miały problemów z oglądaniem, ale w dalszym ciągu wydaje mi się
to trochę dziwne. Znaczy się to by było dziwne dla mnie oglądać polski film z
polskimi napisami~
Och ach, a teraz rzecz, która podniecała mnie od samego
początku – tajwańskie autobusy. Na pierwszy rzut oka poza faktem, że pod żadnym
siedzeniem nie znajdziesz chamsko przyklejonej gumy, a priority seats to autentycznie prority
seats, to nie różnią się niczym od polskiego środku miejskiej komunikacji.
Ale tylko na pierwszy, bo to, co przede wszystkim jest w chińskich autobusach
fajnego, to że posiadają one darmowe Wi-Fi. I hulaj duszo, tańcz, krzycz jak
najgłośniej ze szczęścia! Kolejna spora dość różnica – nie ma kanarów, bo Tajwańczycy
nie wpadli nawet na pomysł stworzenia czegoś takiego jak bilety. Każdy pasażer
posiada za to kartę (ubolewam nad tym strasznie, bo z tego też powodu nie można
wykupić żadnego taniego pakietu na przejazdy jak nasz polski bilet miesięczny),
którą wedle upodobania kierowcy kasuje się albo po wejściu do autobusu, albo
przed wyjściem z niego. Idealne warunki do podróżowania na gapę, dlatego na
początki dziwiło mnie, że mimo to każdy dalej sumiennie płaci za przejazd.
Przyznam się bez bicia, parę razy zdarzyło mi się opuścić autobus bez kasowania
karty, jednak patrząc na tych wszystkich ludzi, pewnego razu doszłam do
wniosku, że to okradanie społeczeństwa i od tamtego dnia zawsze płacę, a jak
nie mam funduszy, to idę piechotą. Czasu trochę straconego, ale sumienie
czyste.
To kompletna bzdura, że Japończycy, Chińczycy i Koreańczycy
różnią się urodą. Nie wierzcie w te brednie, że Koreańczycy mają idealnie białą
skórę, a Japończycy migdałkowy kształt oczu. Mieszkam w Tajwanie prawie pół
roku i prawda jest taka, że wszyscy Azjaci z dalekiego wschodu wyglądają
dokładnie tak samo. Jakby tylko na twarz patrzeć, to nie będziesz w stanie
powiedzieć, skąd dany osobnik jest. Za to po jednej rzeczy można rozpoznać
narodowość – ubrania. Zdążyłam zauważyć, że jeżeli chodzi o młodych Chińczyków,
to lubią wyglądać~ hmm, uroczo? W Polsce nazwano by to w każdym razie
pedalstwem. Obcisłe spodnie i koszulki, dopasowane kurtki, czasem kolczyk w
uchu. Do tego typowo dziewczęce akcesoria typu zawieszka do telefonu w
kształcie misia. Zdarzają się też przypadki noszące na co dzień najprawdziwsze
Crocsy, które moim zdaniem są ohydne i nie rozumiem, jak można wyjść w nich
gdzieś indziej niż na basen. Dziewczyny zaś podpatrują modę zachodnią, więc w
gruncie rzeczy nie ma czego opisywać. Jedynie kobiety po dwudziestce noszą się
w bardzo dziewczęcych ubraniach: kwiatowe wzory, pastelowe kolory, kardigany,
duża ilość falbanek i koronek, balerinki z kokardkami, absolutnie żadnego dekoltu.
Tak, w taki właśnie sposób ubierają się KOBIETY, nie dziewczyny~
Jeśli chodzi o Koreańczyków, to ich celem jest wyglądać
bardziej cool. Noszą przeważnie
ubrania w jasnych barwach, np. białe spodnie a’la Elvis + T-shirt z hasłem typu
„I love only me”. To jeden z ich możliwych styli, bo mogą równie dobrze odziać
się w czarne, również obcisłe skórzane spodnie i koszulkę bokserkę, która nie
tylko nada im bardziej „drapieżnego” wyglądu, ale będzie też idealnie
podkreślać ich wysportowane ciało. ZAWSZE wysportowane ciało. Koreańczycy mają
zboczenie na punkcie idealnego wyglądu. Operacje plastyczne robią sobie nie
tylko kobiety, ale nawet i faceci! Dasseuul, moja koleżanka z Korei,
powiedziała, że ma u siebie kilka przyjaciół (oczywiście w jej wieku), którzy
są już po kilku drobnych korektach takich jak operacja nosa, oczu czy~ ust.
Ponoć lubią, gdy kąciki warg wywijają się lekko do góry, co ma dać efekt „co
prawda łzy mi z oczu lecą i mi źle, ale przynajmniej mam uśmiech na twarzy”. Poza
tym często mają dłuższe, rozjaśniane włosy i grzywki na skos. Co do Japończyków
– gdy widzę japońskich uczniów (mieszkam w dzielnicy, w której znajduje się
japońska szkoła), to przeważnie ubrani są „kujońsko”: jakieś powyciągane
sweterki, luźne spodnie, buty sportowe. Tyle się gada o tym, że Japończycy to
ekstrawaganci farbujący włosy na każdy możliwy kolor, a ja nie widziałam
jeszcze ani jednego, który miałby na sobie coś odbiegającego od normy. Za to z
dziewczynami jest kompletnie inna sprawa. Kolorowe spodnie rurki albo plisowane
spódniczki i zakolanówki. Włosy upięte, w kitki albo warkoczyki. Kokardki. Koniecznie ma
być super słodko.
Temat szkoły zostawiam na końcu, bo moje liceum trochę mnie~
zawodzi. Zawsze, gdy próbuję zaprosić kogoś do wspólnego wyjścia, to ten ktoś
akurat nie ma czasu, bo:
1. Musi się uczyć.
2. Musi pójść do biblioteki.
3. Wyszedł gdzieś ze znajomymi dwa dni wcześniej i
jak teraz wyjdzie ponownie, to rodzice pomyślą, że się „szlaja” i olewa szkołę.
4. Ma po południu cram school – czyli dodatkową szkołę po szkole.
5. Ma w przyszłym tygodniu egzamin i nie może się
teraz koncentrować na trywialnych sprawach.
No to jest jakaś patologia, z ludźmi z klasy muszę się
umawiać trzy tygodnie wcześniej na wspólne wyjście do fryzjera. Na nocowanie
należy się umówić miesiąc wcześniej. I nie, to nie jest stereotyp, że azjatycka
młodzież cały czas siedzi w książkach. Oni naprawdę nie robią nic poza tym. A
żeby było jeszcze zabawniej – o ile po lekcjach zakuwają non stop, o tyle
podczas zajęć wielu z nich śpi. Autentycznie, leżą rozwaleni na ławce, opierając
twarz o otwartą książkę. A nauczyciele udają, że nie widzą~ BTW, pod koniec
każdej lekcji nauczyciel zawsze pyta, czy są jakieś pytania; oczywiście nikt
się nie zgłasza, za to podczas przerwy nauczyciel nie ma wolnego czasu, bo
okupują go uczniowie. Otóż w trakcie zajęć nikt nie ma odwagi o nic pytać w obawie przed wyśmianiem („A co, jeśli moje pytanie jest głupie?”). Nie
pojmuję tego, jak czegoś nie wiem, to pytam, nie?
Na dzisiaj to tyle. Chciałam przeprosić za ten ponad
miesięczny brak jakiegokolwiek znaku życia, ale ostatnio w ogóle nie myślałam o
pisaniu bloga. Tyle rzeczy się dzieje i jeszcze dochodzi nauka tego
nieszczęsnego mandaryna. Sądzę, że kolejny post pojawi się jakoś po Sylwestrze,
kiedy to nastąpi zmiana host rodziny – jak zwykle zapraszam do czytania!
A tak w ogóle - Wesołych Świąt!
A tak w ogóle - Wesołych Świąt!
Do usłyszenia,
Xin-Yan He
PS Byłabym zapomniała. Bonus w postaci wideo.
PS Byłabym zapomniała. Bonus w postaci wideo.